Wznoszony, przenoszony i regularnie wypluwany przez strzępy marnych wyobrażeń zaczynał kolejny dzień życia. Wrzątkiem dzikich żądzy cyklicznie oblewany, zaparzał sobie pierwszą dnia dzisiejszego kawę. Za oknem było widać, jak przez mżawkę wypłowiałych nadziei zaczyna przebijać się chłodny obraz poranka. Wnętrze lodówki przywitało go chłodną pustką, przełamaną jedynie fragmentem wyschniętego żółtego sera i zapomnianego nieokreślony czas temu dżemu. Leżąca na parapecie paczka papierosów zachęcała go zalotnie do odbycia porannego rytuału. Z żalem spoglądając na niego, zastanawiała się, kiedy ekscytacja i ekstaza obcowania z nią ustąpiły miejsca marności automatycznych odruchów. Jak to się stało, że pożądanie ustąpiło miejsca zimnym nawykom? Z żalem musiała stwierdzić, że czasy, kiedy to oplatał ją czułym spojrzeniem i pieścił jej brzegi opuszkami palców, minęły bezpowrotnie.
Z mnogości rzeczy materialnych w podporządkowanym anarchii bałaganie, który od tygodni dokonywał ekspansji na niskim stole z dębowego drewna (wspomnieć należy, że wyrwanym z ramion zapomnienia przez zabranie go z wystawki i zapewnienie wrażeń w postaci kursu windą na siódme piętro) wyciągnął zapalniczkę, co, rzecz jasna, zważywszy na aktualny stan rzeczy, musiało zostać poprzedzone przeskanowaniem całej przestrzeni blatu.
Paczka papierosów przekonała się właśnie teraz (podkreślę: dokładnie w tym momencie), że wyciągnęła pochopne wnioski. Jeden z papierosów, członek jej załogi, znalazł się w ustach Olafa i właśnie doświadczał czułych pieszczot, znajdując się pomiędzy jego palcami, a co jakiś czas goszcząc nawet między miękkimi, rozgrzanymi kawą wargami. Błogość, spełnienie i najważniejsze, kres rozgoryczenia. Radość po smutku, smutek po radości. Tak właśnie życie wesoło machające nogami puszcza ci, człowieku, oko.
Olaf stał i przyglądał się przechodniom, którzy powoli rozpędzali się, żeby potem z impetem zakończyć wyścig punkt godzina 16:00. Obserwowani z siódmego piętra wyglądali jak owady w terrarium. Dostrzegalny schemat, sens natomiast ukryty. Współczynnik współpracy z innymi członkami populacji niewielki. Więcej niechęci w nim, czy współczucia? Ciężko stwierdzić. Stał w zadumie na balkonie swetrze zawieszonym na ramionach. W prawej dłoni smukłość papierosa, a obok niego, na metalowym parapecie święcąca czarnym blaskiem, gorąca jak jego dawne uniesienia, kawa.
Kontekst jest barwną masą punktów odniesienia. Dojrzałością z kolei rozmydlanie granic. My wy oni. Żeby jednym się stali. Żeby zamiast mijać się wzrokiem, zapoznali się z temperaturą swoich dłoni i znaleźli śmiałość, do tego, aby zaznajomić się w fakturą swojej skóry.
Mijając witryny sklepowe, zastanawiał się, czy gdyby poznał ją w innych okolicznościach, wydałaby się bliższa jemu duszy. Gdyby zobaczył ją któregoś razu, jak wprawnie stroi gitarę, albo jak cała lekko zanurza się w ekstazie pasji, wprawiając ciało w barwny ruch, w piruety dźwięcznej magii. Czy wtedy znaczyłaby więcej?
A może właśnie dlatego znalazł w jej oczach zestaw interesujących iskier, którym ta mgła tajemnicy dodawała urokliwości? Nie tak, że kawa na ławę. Nie, nie. Pieszczota niedopowiedzeń, mililitry słodkich soków fantazji i wprawiająca w lekkie drżenie zmysłów niepewność.
Tkliwe wspomnienia, porozcinane nożyczkami rezygnacji zeszłe dni i przeszłe miesiące. Z jakiegoś powodu niósł na rękach brud przeszłości i nie obawiał się podtrzymywać iskry, tej istoty przeżycia, którą szarzy ludzie zwykli nazywać nadzieją. Uśmiechnął się do siebie w duchu, po czym zniknął wśród szarej masy, która powoli, acz nieubłaganie zmierzała do apogeum dnia, który nazwać można stałym reliktem miejskiej codzienności.